Na
Facebooku napisałem, że czuję się zażenowany entuzjazmem i poparciem, z jakim w
moim mieście zorganizowano w ostatni weekend imprezę disco polo. I zaraz dowiedziałem
się, że udostępniając w sieci taki sąd staję się małym człowiekiem, tudzież dzielę
ludzi na lepszy i gorszy sort, jak znany
polityk. W końcu stwierdzono, że narzekacz jestem i krytykant. Przeszkadzacz.
Dowodem
na to, że nie mam racji - cytuję moich
oponentów na FB – jest tłum młodych na ogół ludzi bawiących się do rytmu topowych
podobno discopolowych grup o wdzięcznych nazwach: Łobuzy, Camasutra, Milano,
Top Girls, After Party i BOYS. Mamy prawo
się bawić i nic ci do naszych gustów - pisali. Miasto potrzebuje
takich imprez, przyszło więcej ludzi niż na imprezy na rynku - podkreślali. Nie dorabiajcie ideologii - twórczyni tej imprezy widzi w tym pieniądz. Czuje trendy, wie gdzie jest kasa i tak trzymać - podsumował znajomy biznesmen. Ktoś napisał nawet,
że skłonny był uznawać mnie dotąd za lokalny autorytet, ale ta wypowiedzią
przekreśliłem tę szansę. Postanowiłem zatem wyjaśnić w szczegółach moje
stanowisko.
Krytykom
mojej negatywnej opinii na temat disco polo najsampierw chciałbym przypomnieć,
że w Rzeczpospolitej Polskiej każdy ma prawo do wypowiadania swoich tez,
poglądów i przekonań. Pewnie zabrzmi to humorystycznie w kontekście cośkolwiek podkasanej
muzy, z jaką mieliśmy do czynienia, ale taką wolność gwarantuje nam art. 54
Konstytucji RP. Mieć własne zdanie podkreślę - moi szanowni krytycy - to
przejaw korzystania z wolności, o której tyle dyskutujemy ostatnio.
Mojego adwersarza,
który widzi we mnie małego człowieka
chciałbym poprosić o chwile zastanowienia. Warto bowiem ważyć obraźliwe słowa,
by nie uchybić temu fundamentalnemu prawu każdego obywatela RP. Sytuacja bowiem
łatwo może się odwrócić i wtedy obie strony będą zdane tylko na łączącą ich cienką
nić poszanowania dobrych zwyczajów, norm kulturowych dyskusji i szacunku dla innego
człowieka. Gdy ją przerwą, grozi nam dyskusja na maczugi. Wszechogarniające internet
hejt, chamstwo i głupota pokazują, w jakie szambo wskakujemy, gdy normy takie
mamy za nic, gdy nie widząc po drugiej stronie żywego człowieka plujemy mu w
twarz bezkarnie.
Dyskusja
na temat roli kiczu, czy popkultury ludowej jest stara jak współczesny świat. Upraszczając:
disco polo uważam za wyraz braku muzycznej kultury i tandety, więc tak oceniłem
ten rodzaj ekspresji w moim wpisie na FB. Każdy bawi się jak potrafi, jak
rozumie świat, w zgodzie z kulturą środowiska, w którym się wychował i żyje. Muzyka
popludowa, w której disco polo jest po uszy zanurzone, znana jest nam od dziesięcioleci z wiejskich
wesel, zabaw w remizie i festynów. Taki mamy klimat. Nic nie mam zatem do oszołomionych
radością pieśni Jesteś szalona!, czy zaciekawionych
powagą argumentów utworu To dla ciebie
jestem całą prawdą. Żyję spokojnie w ich otoczeniu. Ale na argumenty o sortowaniu
ludzi mam prawo jasno powiedzieć: nie dyskutujemy tu o gustach, lecz o istniejącej,
zobiektywizowanej hierarchii wartości muzycznych, jakości tekstu i wyrazu
scenicznego. Biorą się one z pozyskiwanej wiedzy, ćwiczenia gustu i osobistych
przymiotów smaku. Słusznie pisał Herbert: Tak
więc estetyka może być pomocna w życiu, nie
należy zaniedbywać nauki o pięknie. Wciąż zatem jeszcze można trzymać
poziom, odznaczać się kulturą artystycznych wyborów, kształcić gust. Rozumieć
że Raz, Dwa, Trzy to gwarancja wysokiej próby artystycznej, a Tropic to chała.
Przaśne,
schematyczne, monotonne w gruncie rzeczy disco polo jest ersatzem - prymitywnym
zamiennikiem muzyki tanecznej. Trywialne, grafomańskie, płytko jednoznaczne rymy
tekstów - nawet miłośnikom tego „gatunku” przelatują przez uszy. Gwiazdorstwo,
blichtr i schematyczność scenicznych show próbuje zastępować scenerię koncertów
kapel rockowych, ale bez powodzenia, chyba że koncert transmituje Polsat. Tak,
wiem, nie powinienem się dziwić: zgodnie z prawem naszego rodaka Kopernika zły pieniądz wypiera dobry. Ale
hierarchia wartości muzycznych pozostaje, moi drodzy adwersarze. Wciąż jeszcze pozostaje w grze, choć
wokół nas ludzie dorastają masowo w przaśnej lekkości ignorancji stymulowanej
mediami społecznościowymi.
Dlatego
nie dzieląc ludzi politycznie na dobry i zły sort, a tylko przeciwstawiając muzykę
wartościową artystycznie szmirze, można w kulturalny, acz krytyczny sposób rozróżniać
tych nielicznych, którzy na rynku bawili się podczas wieczoru Był sobie blues, przygotowanego znakomicie
przez Wojtka Klicha, od tłumu co na łączce gibał się rozanielony w takt piosenek
seksownych girlasek z Camasutry.
Że
na łączce były tłumy? A jakie to ma znaczenie w ocenie muzyki? Czy 100 tysięcy
rozpromienionych występem Zenka Martyniuka, czynią z jego występu wydarzenie
artystyczne? Czy „tylko” czterysta osób słuchających Lullaby na tarnowskim rynku powoduje, że świetna muzyka Wicked Heads
traci na wartości?
Nie, nie traci. Wciąż zatem
możemy spokojnie mówić, moi szanowni adwersarze, o tych co lubią popszmiry i rozochoceni
śpiewają wraz z Weekendem: Ja
i tak się nie zmienię, ja zawsze będę taki. Teraz mnie to wali, bo jestem
na fali, oraz o tych, którzy nucą za Stingiem: Tylko
prawdziwy człowiek może z uśmiechem znieść ignorancję. Bądź sobą nie ważne co
mówią.
Zgadzam się, że Tarnowowi
brakuje masowych imprez artystycznie, ale i społecznie atrakcyjnych, które
przyciągnęłyby do miasta tłumy i pozwoliłyby dumnie zaznaczyć się na mapie
Polski jakością najwyższej próby. Ale wybór disco polo jako kleju dla takiego
wydarzenia to chichot historii, smutne dla miejscowej inteligencji podsumowanie
niemal trzech dekad wolności dla miasta z aspiracjami, potencjałem i
artystycznymi indywidualnościami. Disco Pole zbiegło się w czasie z Przystankiem
Woodstock 2017. Jeśli moi adwersarze dotąd
nie wyczuli o jaką różnicę w jakości i wadze wydarzenia budującego markę
Tarnowa mi chodzi, to właśnie o podobną, jaka dzieli sens, duch i atrakcyjność
obu tych wydarzeń. Podkreślę: podobną, nie tożsamą, w swoich skutkach
społecznych, ale oczywiście w mniejszej skali.
Na koniec: jednego
argumentu nie sposób odeprzeć. Że na disco polo robi się dobry biznes. Tak jak
na plastikowych pamiątkach z Krupówek; osłodzonej, acz zmrożonej wodzie z kranu
w straganie na plaży, czy odpustowych cukierkach, gwizdkach i balonach. Pecunia non olet. Każdy orze, jak może -
nic do tego nie mam, powtórzę. Za to mam lata na karku, cynizm współczesnego biznesu
jest mi znany. Chciałbym wszak, byśmy w imię sympatii i uznania dla organizatorki
tego show, które od dawna dzielę z wieloma osobami zaangażowanymi w sprawy
lokalne, nie pompowali balona wydarzenia nikłej wartości artystycznej i
społecznej, a kartofla nazywali białymi truflami, pośpiewując po mrożkowsku w
takt hitu Tarzan Boy: Hula gula
szumi gaj. Hula gula daj mi, daj. Kaligula jak drakula wciąż ochotę ma, ooo.
Kula gula szumią bzy. Kula gula płyną łzy. Kaligula to drakula aaaaaaaa,
hej!". Warto już dziś nauczyć się tej frazy, bo przecież
spotkamy się za rok?
Krzysztof
Głomb